wtorek, 28 czerwca 2016

To już 30 lat! cz.2


Dwa wywiady z zespołami z takim pięknym jubileuszem w tak krótkim dla mnie czasie to było nie lada wyzwanie. Pierwszą rozmowę możecie przeczytać tutaj, a drugą zaraz zobaczycie.
Jest to kapela, która urzekła mnie swoją naturalnością i niesamowitym podejściem do fanów. Pierwszy raz spotkałam się z takimi osobami, które pomimo wyglądu typowego metalowca są tak sympatyczne. Żeby było śmieszniej, twórczość zespołu zaczęłam poznawać dokładnie miesiąc przed koncertem i wywiadem. Właśnie tak stałam się wielką fanką zespołu Hunter.
Cała moja przygoda z tą kapelą zaczęła się niewinnie. Przyjaciółka kończyła osiemnaście lat, a że zawsze jeździmy razem na koncerty to była to świetna okazja, żeby uczcić urodziny, poznać zespół i dobrze się pobawić.
Dzisiaj już mogę się pochwalić i dopisać kolejny wywiad do kolekcji. Tym razem na pytania odpowiadał mi Paweł "Drak" Grzegorczyk.

-Gracie już 30 lat i tworzycie kawał ambitnej muzyki. Wasze utwory są dla konkretnej grupy
odbiorców?
-Wiesz co, gdzieś tam jest jakaś docelowa grupa odbiorców, ale my nigdy nie kierowaliśmy się tym, że mamy grać dla takiego odbiorcy czy innego, w sumie nigdy o tym nie myśleliśmy. To, że trafia to do młodych i młodszych to może jest to kwestia tego, że im człowiek się starzeje tym bardziej
dziecinnieje. Broniliśmy się jak tylko mogliśmy przed wejściem w świat dorosłych, bo nie jest zbyt fajny. Oczywiście trzeba w niego wejść natomiast wszystkie marzenia pozostały i to gdzieś tam słychać i dlatego jest teraz więcej młodych ludzi pod sceną. Ci, którzy kiedyś byli młodzi teraz mają trochę więcej lat i stoją z tyłu ale zostali z nami. Właściwie są cztery pokolenia pod sceną i tak jest fajnie, bo pod sceną są ci najmłodsi 10-15 lat potem są starsi, a pod konsoletą czyli tam gdzie najlepiej słychać są rodzice, pod sceną już się nie odnajdują ale przychodzą i kibicują wiernie. Nadal ich to kręci i świetnie się z tym czują to dla nas lepiej.

-Dlaczego w nazwie jednej z płyt zastosowaliście anagram?
-Tak się jakoś złożyło. Na tej płycie jest dużo rzeczy odwróconych w słowach czy nawet w tytule. Właśnie ten tytuł już sugeruje drogę jaką trzeba podążać żeby zrozumieć tę płytę. Każda nasza płyta była nagrywana w jakimś tam momencie życia, który nas odzwierciedla właśnie w tym czasie. Akurat wtedy było dużo odwróceń ale miło wspominam ten okres, to była jedna z takich magicznych płyt, a przynajmniej okresów, w których byliśmy.

-Przez te trzy dekady w składzie zespołu sporo się działo. Dalej się przyjaźnicie z tą dziewiątką byłych członków?
-Tak, dalej się przyjaźnimy. Czasem spotykam się z Grześkiem Sławińskim, z którym zakładaliśmy
zespół. Nie tak często jakbyśmy chcieli, bo nie mieszkamy w jednym mieście tylko jesteśmy oddaleni od siebie ale staramy się spotkać kilka razy w roku pośmiać i powspominać. Tomek, z którym nagrywaliśmy Requiem gra teraz w zespole KaAtaKilla i często grają suport przed nami więc też się siłą rzeczy widzimy kilka razy w roku. Z innymi to już troszeczkę mniej ale dla mnie ten podstawowy, najważniejszy skład w sensie starego składu Huntera to był Grzesiek i Tomek gdzie najdłużej razem graliśmy. Jeszcze był Carlos, który grał przed Tomkiem na basie ale on gdzieś zniknął w leśnych czeluściach pod Iławą i bardzo rzadko się widujemy, nie mamy kontaktu ale jak już się widzimy to jest bardzo fajnie. Ale obecny skład się rozrasta, a nie zmienia.

-Jakie były powody odejścia poprzednich członków?
-Wiesz co, przeróżne. Dużo ludzi grało z nami, przeważnie nie wytrzymywali zderzenia życia rock'n'rollowego ale nie chodzi mi o imprezy, a o niestabilność finansową z życiem rodzinnym czy ogólnie życiem. Dopóki byliśmy studentami, mieliśmy wszystko gdzieś, rodzice nas utrzymywali, wspierali nas i było dużo łatwiej. Później trzeba było przejść na swoje, pojawiły się dzieci i rodziny i nie było tak łatwo, a z grania metalu w Polsce jest ciężko wyżyć nadal, kiedyś było jeszcze trudniej.
Jak jest się młodym to nie ma się sprecyzowanego pomysłu na życie to wszystko się zmienia. Przeprowadzasz się tak jak właśnie Tomek, po nagraniu Requiem przeprowadził się do Łodzi, a Szczytno-Łódź to spora odległość i nie dał rady dojeżdżać i dlatego zrezygnował i oddał swój sprzęt Simonowi. W sumie to były różne powody, głównie życiowe niż przez kłótnie. Bardzo ciężko jest połączyć życie rodzinne z koncertami. Jeśli zarabiasz i jesteś w stanie się z tego utrzymać to dobrze, jakoś to idzie. Oczywiście to też nie jest łatwe, bo to jednak życie w trasie i nie ma cię w domu. Ale w tej chwili mamy taki system weekendowy, wyjeżdżamy od czwartku do niedzieli i każdy jest w stanie to wszystko ogarnąć więc nie jest źle.

-Od Waszego debiutu trochę się pozmieniało w muzyce. Co sądzisz o obecnej scenie thrash
metalowej?
-Są zespoły, które cały czas się trzymają tego kierunku i nieźle im to wychodzi natomiast nie jest im łatwo, bo muzyka nie jest tak popularna jak kiedyś. My też przegapiliśmy moment największego boomu thrash metalu, chociaż ja nie do końca uważałem, że gramy thrash metal ale z braku laku innej szufladki sklasyfikowano nas właśnie jako ten gatunek. Mówię o pierwszej płycie, bo później "Medeis" ciężko nazwać thrash metalem. Exodus, Testament to są zespoły wykonujące prawdziwy thrash metal. Tak się stało, że później bardzo popularny był grunge i większość metalowców zaczęła go grać, bo to była taka rewolucja w muzyce. W tej chwili część się cofa do lat 80. i może jest nawet ciekawiej przez to, bo zespoły grają różną muzykę niż powielają Nirvanę, Soundgarden czy Alice in Chains.

-W 2009 roku jeden z dziennikarzy Onetu zarzucił Wam komercjalizację, było to przy albumie
„Hellwood”.
-To zależy co przez to rozumieć. To, że zaczęliśmy grać dla większej grupy odbiorców, bo nagle większej ilości ludzi zaczęło się to podobać i to uważa za komercjalizację to ok. Nie wiem o co chodzi, gdybyśmy zaczęli grać dla pieniędzy to zaczęlibyśmy grać pop metal albo pop w ogóle. To jest takie niewdzięczne słowo, że zespół jest bardziej popularny to jest bardziej komercyjny, no jest to prawda. Nie wiem co miał na myśli, zarzucił nam coś złego ale ja nie uważam, żebyśmy zmieniali styl tylko po to żeby mieć więcej fanów, bo nadal jest to trudna muzyka i nie trafia do wielkiego grona odbiorców jak pop metal czy rock. Wiesz co, trochę mnie śmieszą takie określenia, chyba, że miał jakieś głębsze przesłanki, których ja nie rozumiem.

-Ale to chyba jest takie przykre stwierdzenie.
-Nie jest przykre, u nas w Polsce zawsze jest ta żółć, ta chęć czepiania się do wszystkiego. Trzeba się cieszyć, że ktoś coś robi ale nie, trzeba łatkę przypiąć. Nie wiem z czego to wynika, z kompleksów, różne ludzie mają powody ale właśnie ta komercjalizacja to jest taki temat newralgiczny. Czy Poison Idea jest komercyjny, bo jest popularny, w pewnym sensie tak ale komercja z komercją nie jest równa.

-Zdarzały się takie momenty, że mieliście żałowaliście założenia kapeli?
-Nigdy tak nie było. Były trudne momenty gdzie mieliśmy chwilę zwątpienia, parę razy mało się nie rozpadliśmy ale nie wynikało to z tego, że my się kłóciliśmy wewnątrz tylko jakieś osoby z zewnątrz namieszały. Ale to było kilka takich momentów, przebrnęliśmy i lubimy się nadal. Są czasem momenty ciężkie, bo przy sześciu ludziach w zespole gdzie każdy ma swój charakter i każdy jest dużej klasy artystą i mówię tutaj o kolegach, ma swoje poczucie wartości to nie sposób uniknąć problemów ale i tak świetnie sobie z tym radzimy. Nawet jeśli komuś tam odbije to reszta ustawia go do pionu, dbamy o siebie, żeby nikt nie odskoczył, zdarza się to bardzo rzadko, bo staramy się być zawodowymi półprofesjonalistami w sensie szanujemy to co mamy i szanujemy ludzi dla których gramy. To nie jest tak, że po koncercie się rozjeżdżamy czy bus jest podzielony na pół, myślę, że jesteśmy taką rodziną, może nie krwi ale mentalną na pewno. To powoduje, że sobie radzimy z jakimiś tam przeciwnościami losu ale tak naprawdę w momentach kryzysowych możemy poznać czy zespół faktycznie jest zespołem czy tylko zbiorem muzyków sesyjnych. Zgranie w zespole to podstawa, nie rozumiem kapel, które grają ze sobą tylko dla pieniędzy, nie lubią się, a grają i udają, że wszystko jest dobrze, a są takie zespoły. Zdziwiłabyś się jakie, ja też się zdziwiłem, zwłaszcza, że kilka z nich to moje ulubione i trochę mnie to dotknęło ale nie zazdroszczę. Nie to, że krytykuję, bo w życiu są takie momenty ale nie sprawiłoby mi to żadnej frajdy.

-Ciężko było się nauczyć tekstu do Chop Suey, System of a Down?
-Nie był to jakiś problem. Problemem był Kashmir ale to już jest Robert Plant, to porwanie się z motyką na słońce ale dożo więcej problemów sprawiła mi ta piosenka niż Chop Suey, która jest dla mnie bardziej naturalna. Wszystko jest do zrobienia.

-Oprócz tego wykonania Chop Suey macie też w swoim repertuarze cover Outcast’u Hey ya. Dlaczego on?
-Akurat to był pomysł naszego ówczesnego managera, on powiedział, że może byśmy zrobili taki numer. Ten utwór w oryginale jest śmieszny, teledysk bardzo fajny więc stwierdziliśmy, że czemu nie. Trochę ten kawałek był ni z gruchy ni z pietruchy ale zawsze jakaś tam przygoda. My przez pierwsze pięć lat istnienia Huntera graliśmy tylko covery, więc nagraliśmy się ich tyle, że unikamy ich bardzo mocno. Ale cieszę się z jednej rzeczy, po tym Woodstoku gdzie zagraliśmy koncert coverów myśleliśmy, że ludziom się to spodobało, że stwierdziliśmy ok, skoro wam się to tak podoba to jesteśmy zagrać kilka w trasie chociaż unikaliśmy tego bardzo. Okazało się, że wszyscy chcą żebyśmy grali swoje utwory. No ja to byłem wzruszony. Oczywiście graliśmy Rammstein i ich Amerika, bo tam śpiewa Letki. Jest wtedy jakaś zmiana na scenie i coś się innego dzieje. Ale za tym nie tęsknię, było to fajne przeżycie, trochę nerwowe, bo do końca nie wiedzieliśmy co zagramy. To takie utwory, że każdy je zna ale mamy to za sobą. Zrobiliśmy jakiś tam hołd tym kawałkom, które bardzo lubimy natomiast można było zrobić to bardziej na spokojnie chociaż jakbyśmy zdradzili jakie utwory zagramy nie byłoby niespodzianki.

-Jakie to uczucie zagrać przed Metalliką i Iron Maiden?
-Było takich kilka zespołów, przed którymi graliśmy, które lubimy i szanujemy, a Metallica to Metallica, król jest tylko jeden, no chyba, że Ozzy ale jeszcze nie dostąpiliśmy tego zaszczytu. Przeżycie wielkie, taka podróż sentymentalna. Nie udało się spotkać ani porozmawiać przez moment, minęliśmy się tylko na scenie w sensie, że oni wchodzili ale przez szpaler ochroniarzy ciężko było, a po koncercie wsiedli do busa i od razu pojechali więc nie było szans. Fajnie byłoby zamienić parę słów ale trudno. Metallica zawsze była nam bliższa w końcu kiedyś nazywano nas polską Metalliką więc też o czymś to świadczy. Mimo tego, że bardzo odbiliśmy od tego kierunku stwierdzając, że Metallica jest jedna i nie ma po co być ani próbować być drugą Metalliką, bo po co. Jest jedna i koniec i to było takim przełomem u nas, a owocem tego jest płyta „Medeis”.

-Przez te kilkanaście lat wydaliście tylko sześć płyt. Średnio to jedna płyta na pięć lat. Dlaczego tak mało?
-Tyle przyczyn na to wpływało, to nie było tak, że my sobie to rozkładaliśmy. Najpierw wynikało to z braku wydawcy i pieniędzy, potem tak jakby my zaczęliśmy się wydawać co też miało związek z jakimiś tam finansami, bo musieliśmy sami zapłacić za nagranie. Uważam, że wydanie „Imperium” rok po „Królestwie” było błędem chociaż przyświecał nam cel taki żeby ludzie kojarzyli te dwie płyty jako całość. To było za dużo materiału na jedną płytę więc wydaliśmy na dwóch, a nie chcieliśmy rozbijać tego za bardzo w czasie, żeby fani traktowali to jako dwupłytowy album. Rok czasu to za wcześnie, bo ludzie się przyzwyczają do tego trybu, a fan chciałby co roku czy nawet co pół płytę. Nam zależy, żeby te płyty się od siebie różniły. Myślę, że co trzy lata to jest taki max i właśnie u nas mija te trzy lata więc właśnie zaczęliśmy nagrywać nową płytę. Ale po wydaniu „Imperium” byłem już bardzo zmęczony, cała produkcja spadła na moje barki, oczywiście cieszę się,że obydwie się ozłociły ale ten rok przerwy między płytami to zdecydowanie za mało.

Serdecznie dziękuję Panu Pawłowi za poświęcony mi czas i rewelacyjną współpracę.
Całemu zespołowi Hunter życzę dalszej owocnej pracy i kolejnych lat na scenie! :)
Zapraszam do przeczytania innych postów. :)

czwartek, 23 czerwca 2016

Pieniądze, a zadowolenie fanów.

Znacie to uczucie, kiedy szkoda jest Wam wydać nawet tych dziesięciu złotych? A co powiecie na stratę kilku milionów dolarów? Dzisiaj o trzech klipach i ich twórcach, którym od ogromnej ilości pieniędzy nieźle poprzewracało się w głowach.
Nie jest to tajemnicą, że pierwsze pięć miejsc należy do nieżyjącego Króla Popu i całkiem dobrze trzymającej się Królowej Popu ale zajmę się samą czołówką.
Na trzecim i na drugim miejscu znajdują się klipy osoby znanej z drogich i przede wszystkim kontrowersyjnych teledysków. Madonna ze swoją piosenką "Die Another Day" uplasowała się na trzecim miejscu z całego zestawienia z kwotą, którą wydała na teledysk w wysokości prawie ośmiu milionów dolarów, oczywiście z uwzględnieniem inflacji. Szczerze nie wiem gdzie włożyła tyle pieniędzy. Jest to jedyny klip w tym zestawieniu pochodzący z XXI wieku, mało tego, był to motyw przewodni w 20. już filmie o Bondzie. Jest to historia tajnej agentki, która toczy własną, wewnętrzną walkę ze swoją podwójną naturą. Teorie na temat teledysku są różne, jedni twierdzą, że jest w tym jakiś głębszy sens i jest to taki wgląd w przyszłość artystki, a drudzy uważają, że to wszystko przez burzliwy związek z amerykańskim aktorem Seanem Pennem, który nie zachowywał się w stosunku do Madonny całkiem dobrze. Sama wokalistka nie potwierdziła żadnej teorii.
Drugi klip również Madonny to "Express Yourself" i jej rozrzutność jest najbardziej widoczna w tej propozycji, bo zainwestowała w ten klip grubo ponad dziewięć milionów dolarów, uwzględniając inflację. Tyle kasy, nie jednemu marzy się taka kwota na koncie, a są ludzie na świecie, którzy wydają takie sumy w jeden dzień, to takie przykre. Wracając do klipu, jest to przełom lat 80. i 90. XX wieku, gdzie większość osób ograniczała się do swojego świata i każdy był zamknięty w jakimś schemacie. Związki homoseksualne były nie do przyjęcia, a nikt nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć co to jest transwestytyzm. Madonna, z racji tego, że nie bała się krytyki i robiła zawsze sporo szumu wokół swojej osoby, dzisiaj powiemy, że postanowiła rozpętać gównoburzę, ale wtedy to był szczyt bezczelności, więc w klipie trochę się przebierała. Raz za mężczyznę, żeby później znowu być kobietą. Całość jest zaczerpnięta z filmu "Metropolis" z 1927 roku, gdzie na kilometr czuć dystopijną stylistykę. 

Najdroższy teledysk w historii po uwzględnieniu inflacji kosztował prawie 11 milionów dolarów, a ten wyczyn należy do artysty, który stał się w pewnym sensie moją inspiracją, czyli do Michaela Jacksona. "Scream", bo tak nazywa się rekordowy utwór, został nagrany wraz z siostrą wokalisty, Janet Jackson. Miał on być takim wewnętrznym głosem Michaela, który w tym momencie zmagał się z fałszywymi oskarżeniami na temat molestowania nieletnich. Sama akcja klipu, która odbywa się w kosmosie jest symbolem ucieczki z ziemi, od wszystkich plotek, krzywych spojrzeń i całego tego szumu. Całość jest dość dramatyczna, Michael próbuje rozładować swoją złość, próbuje się uspokoić i odzyskać wewnętrzny spokój, jednak to nie pomaga. Nikt tak do końca nie wie jak skończyła się sprawa w sądzie, wiadomo, że Jackson wraz z rodzicami chłopca zawarł ugodę. Wizerunek wokalisty został nadszarpnięty i już nic nie było tak jak wcześniej. Skandal gonił skandal, kariera legła w gruzach, miała zostać odbudowana podczas trasy "This is it", do której nie doszło, a za dwa dni obchodzić będziemy siódmą rocznicę śmierci artysty. 

Czy pieniądze idą razem z sukcesem? To pytanie zostawiam Wam.
Zapraszam do przeczytania innych postów. :)